Pojechaliśmy z mężem na kolejną rutynową wizytę do pani ginekolog. Trochę się obawiałam, bo czułam lekki ból brzucha, ale nic innego mnie nie zaniepokoiło. W czasie USG nastąpiła długa cisza… Za długa. Zaczęłam się bać, a żadne słowa nie padały. W końcu usłyszeliśmy, że pani doktor nie wie co się stało, ale serduszko już nie bije. Zamknęłam oczy i spadłam w przepaść. Dostałam pilne skierowanie do szpitala. Tam kolejne USG, badanie, zostałam przyjęta na oddział. Był już wieczór i nikogo nie mogło być przy mnie, bo takie zasady… Nie pamiętam swoich myśli, było ich tak dużo, zabrały mnie jak tsunami. Po jakimś czasie poczułam silny ból, skurcze. Zgłosiłam to pielęgniarce, ale zbyła mnie, mówiąc, że lekarz powiedział, że „tu się nic nie wydarzy”. Mijał czas, a ja czułam , że ból z każdą falą jest silniejszy, nie do wytrzymania. Znów zgłosiłam się do pielęgniarki. „Pani się myli, to z nerwów, lekarz powiedział, że przyjdzie do pani rano.” ” A co jeśli mam rację?” – spytałam. „Jak się pani boi pójść do toalety, to proszę się załatwić do podsuwacza”. Poszła.

Usiadłam na łóżku, bo nie mogłam się położyć. Nagle usłyszałam trzask, gdzieś w środku. Pewnie to był pęcherz z wodami, ale jednocześnie było to moje serce… Czułam, że już dłużej nie dam rady wstrzymywać, choć zaciskałam się z całych sił. Poszłam do toalety i stanęłam nad podsuwaczem. Urodził się mój synek.

Stałam tam sama i patrzyłam na niego. Jaki jest malutki. Widziałam jego oczka i je najbardziej zapamiętałam. Malutkie rączki i nóżki. I cały czas do niego mówiłam. „Przepraszam, tak bardzo cię przepraszam, że nie dałam rady. Tak chciałam ciebie. Chciałam żebyś był, chciałam dać ci moją miłość i miłość taty i siostry. Wybacz mi, że tak się stało. Kocham Cię. Tak bardzo, bardzo cię kocham…” Nie potrafiłam się odwrócić. Nie potrafiłam nikogo zawołać. Nie chciałam iść, bo wiedziałam, że odwrócę się po raz ostatni i zostawię go tu samego. Nie wiem ile to było czasu. Czas nie istniał. Wiem, że najtrudniejszym momentem dla mnie, było zrobić ten krok i wyjść. Chwyciłam się drzwi, musiałam trzymać się ściany, bo podłoga wirowała pode mną , a nogi trzęsły się chwiejąc. Była noc. Na korytarzu zauważyła mnie pielęgniarka i podbiegła. Szeptem powiedziałam, że zostawiłam tam moje dziecko. Potem pamiętam jak leżałam na stole zabiegowym. Lekarz czekał, aż usnę pod narkozą, żeby mnie wyczyścić. Jedyne co czułam to gorące łzy, które płynęły mi po policzku.

Rano obudziłam się i przywitały mnie zatroskane twarze dwóch dziewczyn, pacjentek, które były ze mną na sali. Martwiły się o mnie całą noc, choć ja nic nie pamiętałam i dziś też nie pamiętam, oprócz tego, że były. Chciałam jak najszybciej wyjść, uciec. Pod szpitalem czekał mąż. Nie interesowały mnie żadne formalności, podpisy, papiery. Wychodząc wpadłam na moją prowadzącą doktor: „Odczeka pani teraz trochę i zrobimy nowego dzidziusia”. Zacisnęłam zęby i pięści i poprostu się odwróciłam.

Dusza bolała mnie bardzo, płakałam, niby szykowałam obiad, żeby za chwilę dzwonić w histerii do mamy. Smutek był naturalny przecież. Ale ja byłam też wściekła. Bo czułam się zdradzona przez Przyjaciela. Boże! Jak mogłeś? Przecież byłam dobra, przecież nie piję, nie palę, nie bluźnię, czemu mnie zostawiłeś? Nie mogę powiedzieć: Jezu, ufam Tobie, bo zawiodłeś moje zaufanie. Obrażam się, bo mam prawo.

Nie wytrzymałam długo w tej beznadziei, szukałam stale odpowiedzi. Szukałam syna. Wierzyłam w to, co powiedziałam naszej małej córce: wiesz, czasem tak jest, my nie wiemy dlaczego, że Pan Bóg wybiera pewne dzieci, których bardzo potrzebuje w Niebie. One mają wiele zadań i muszą narodzić się od razu Aniołami. Twój mały braciszek też się takim urodził. Poleciał na skrzydłach do Boga i już zawsze będzie nam towarzyszył, ale z Nieba. Dotarło do mnie, że nie mogę iść dalej drogą beznadziei, ciemnej i takiej, w której koniec jest czarnym nic. Chcę zasłużyć na Niebo, bo tam jest mój, syn. Chcę go znów spotkać i być razem. Łaska przychodziła powoli, kropla po kropli, nie od razu. Moje myślenie zmieniło się. Zaczęłam myśleć o Niebie i śmierci bez lęku, bo mam tam swoje dziecko i czekam na to spotkanie. Przechodząc żałobę nauczyłam się wiele i niejako dostałam łaskę towarzyszenia innym mamom po stracie. Pan Bóg szykował moje serce na wiele historii i doświadczeń, które miały się wydarzyć w moim życiu. Przyszedł i taki moment, w którym z radością serca mogłam Bogu podziękować za życie Stasia i dostrzec dobro, które on stworzył, mimo swojego krótkiego istnienia. Wiele zawdzięczamy mu jako rodzina.

Kiedy mówiąc Credo, wymawiamy słowa : wierzę w świętych obcowanie, cieszę się, bo mam pewność zbawienia i świętości jednego ze swoich dzieci. O obecności tego świętego przekonaliśmy się wiele razy. W czasie bardzo ciężkich etapów naszego życia dwukrotnie przyszedł do nas z ogromnym ukojeniem, niosąc radość i pokój serca. Wiele razy proszę go o pomoc w opiece nad rodzeńswem. Kiedy nie ma mnie przy dzieciach i zamarwiam się, proszę: spójrz na brata, pilnuj siostry! Ile razy jesteśmy w szpitalu z Jagódką, modlę się przez jego orędownictwo, by wypraszał uzdrowienie, by nas wspierał.

Wczoraj, kiedy chyba po raz ósmy organizowałam Mszę Świętą za dzieci utracone w naszej parafii, wyobrażałam sobie radość wypełniającą serca tych zbawionych dzieci. Radość z tego, że mogą być w kaplicy- w czasie Eucharystii, kiedy Niebo styka się z ziemią, by wychwalać Boga na wysokościach- razem ze swoimi rodzicami i rodzeństwem. Kiedy głos mamy i taty grzęzł gdzieś w gardle wymawiając imię dziecka i zapalając symboliczną świecę, ono było dumne słysząc swoje imię. Wiem , że mówią nam: czekam na ciebie mamo, czekam na ciebie tato, przyjdźcie do mnie drogą zbawienia.

Wklejam zdjęcia bardzo dla mnie ważne. To biała róża, którą rozdaję co roku, jako znak obecności tych dzieci w naszych rodzinach, ich niewinności i świętości. To też dwa zdjęcia z czasu, kiedy byłam domem dla Stasia, kiedy byłam w stanie błogosławionym i tak się czułam, szczęśliwą mamą, niosącą w sobie życie. To był dobry czas, czas łaski i takim chcę go pamiętać.