Zawsze kiedy zbliżał się dzień wakacyjnego wyjazdu towarzyszyło mi takie radosne mrowienie. Walizki, sandały, pakowane książki, wszystko pachnie już wyjazdem i przygodą. Siadasz wreszcze w aucie/ pociągu/ samolocie i myśli radośnie odfruwają w leniwy niebyt. Czujesz wolność, możesz robić co chcesz, zabawić się, w końcu noc jeszcze młoda i tyle atrakcji wokół…
Nie jeśli wyruszasz z niepełnosprawnym dzieckiem. Wtedy to misja. Zadanie. Skomplikowana operacja, która wymaga rozplanowanego planu A i B. Kiedy miesiącami jesteś w domu zorientowana tylko na opiekę tak bardzo chcesz wyjechać, zobaczyć coś nowego, zmienić otoczenie. Tymczasem zbliżający się termin podróży zaczyna przyprawiać o mdłości, a w głowie zostaje już tylko pytanie: na co mi to było… Bo oprócz ciebie, męża i trójki dzieci, jedzie jeszcze dodatkowy pasażer, który zabiera najwięcej miejsca i uwagi – niepełnosprawność. To nie jest tak, że możesz wrzucić majtki, kurtkę, długie i krótkie spodnie, szczoteczkę i „jakoś dasz radę, w końcu to nie koniec świata, wszędzie są sklepy i nie potrzeba zbyt wiele”. Z listy kolejno odhacza się ssak, inhalator, walizkę leków, pieluchy, koflator, cewniki, peg na wymianę, lepiej więcej ubrań, najlepiej całą szafę. I cały pokój. I całą kuchnię. Upychasz to wszystko po dach i w drogę.

Na miejscu jest pięknie! Dzieci piszczą z radości, mam ochotę zobaczyć plażę, morze, iść na spacer, na lody, pływać , ale przyjechał ze mną też mój kij w tyłku… No niestety, nie umiem go wyciągnąć i nie mogę, bo w każdej minucie tych wakacji jestem odpowiedzialna za mój największy skarb, a dodatkowo nie czuję się bezpieczna daleko od domu, nie chcę sytuacji dzwonienia, szukania lekarza, szukania nieznanej izby przyjęć, nagłego parogodzinnego powrotu do domu. Dlatego najpierw instaluję Jagodę, przeliczam po raz setny czy wszystko mam i gdzie mam, wstawiam świeże jedzenie, sprawdzam nawodnienie… Zwiedzamy intensywnie i robimy naprawdę wiele rzeczy, ale wszystko najpierw jest przeze mnie sprawdzone, wyliczone i zabezpieczone. Mamy już swoje patenty na różne naturalne sytuacje jak kąpiel bez wanny (zabieramy malutki, dmuchany basenik), karmienie na ławce w parku, przewijanie na tylnej kanapie auta, ciągnięcie ciężkiego wózka, w zapadającym się piachu.





Dlaczego zatem wyruszamy wciąż i wciąż, mimo że jest trudno? Bo widzę jak Jagoda pierwszy raz klepie foremki robiąc z siostrą babki z piasku. Na każde moje pytanie czy idziemy na plażę, nad morze uśmiecha się szeroko i kopie nóżkami, a potem siedzi na brzegu i intensywnie wsłuchuje się w fale. Widzę ich szczęście i też jestem szczęśliwa. Czasami chwyta mnie strach, ale jak pisałam Wam kiedyś: ważne jest to co potem zostaje pod powiekami, a ja wczytuję tam stale MOMENTY: zachody słońca, które chłonę całą sobą; pusta, czerwcowa plaża z lazurowym morzem i wydmami jak z bajki, kołobrzeskie parki…







Zawsze chciałam, żeby Jagoda mimo swoich ograniczeń miała piękne i sczęśliwe życie. Ona uwielbia wakacje, podróże, kiedy może wreszcie wyjść z domu i doświadczać świata i swoich, małych, wielkich przygód. Na takich wyjazdach zawsze dzieje się w niej skok rozwojowy, śpi pięknie i głęboko, oddycha zdrowym, nawilżonym powietrzem, wraca wypoczęta, wyższa o parę centymetrów:) Rodzeństwo jest tak samo ważne, są przekochani i zasługują na wakacje, dziecięcą radość i odpoczynek od obowiązków.
A potem wracamy do domu, do mojej bezpiecznej twierdzy, mój umysł wzdycha sobie: uffff….udało się! Kwitnie we mnie wdzięczność, radość, poczucie, że było warto, wracam co chwilę do tych widoków, plaż i … myślę o kolejnym wyjeździe ;)))))))





