Naprawdę nie wiedziałam, jak zatytułować dzisiejszy wpis i to pierwsze co przyszło mi do głowy, choć obiecuję, nie będzie ani dołująco, ani tak strasznie.
Jeszcze parę dni temu, chciałam opisać jak radzimy sobie w obecnej sytuacji, że jest miło i ciekawie, ale jak to często bywa, życie napisało nam inny scenariusz.
Doskonale wiecie, że dzieci pierwsza zamknęłam w domu, nikogo doń nie wpuszczałam, zakupy tylko raz w tygodniu, na dwór w maseczkach, wszystko żeby zapobiegać i chronić.
Ostatnie miejsce na całym świecie jakie chciałabym odwiedzić to szpitalny oddział zakaźny. Macie tak samo?

I tu następuje głośny chichot losu. Bo właśnie tam spędziliśmy ostatni weekend.
Franek w czasie odrabiania lekcji przyznał, że boli go brzuch. Boli właściwie odkąd się obudził. OK, zdarza się każdemu. Ale z godziny na godzinę zaczął coraz bardziej się pokładać, skarżyć, a kiedy doszła wysoka gorączka, zgłupiałam.
Skorzystaliśmy z teleporady lekarza pediatry, który zalecił USG i wykluczenie wyrostka. Miało to sens, bo ból zlokalizowany był właśnie TAM.
Pod szpitalem dwa namioty. Dla pacjentów z objawami i bez objawów wirusa. Z jednej strony wiedziałam, że to pewnie wyrostek, a z drugiej gorączka 39 i ból brzucha to objawy koronawirusa u dzieci, dlatego #niekłamiącmedyka poszliśmy do namiotu dla podejrzanych. Franek powoli, noga za nogą sunął za mną. Telefonicznie odpowiedziałam na wszystkie pytania i zostałam poproszona, żeby poczekać w samochodzie, aż lekarz będzie gotów nas zobaczyć.
Ha! Tylko ja, jak typowa Poznaniara, z oszczędności stanęłam ulicę dalej, żeby nie płacić za parking. Franka nogi odmówiły już posłuszeństwa, więc wrzuciłam go na swoje plecy i podreptaliśmy.
Przyjęcie i opieka była profesjonalna i bez zarzutu. Na każdym kroku otrzymywaliśmy telefon od lekarza lub pielęgniarki informujących, co przygotować i jak się zachowywać. Weszliśmy, nie dotykając niczego, wprost do naszej izolatki. Tam przemiły personel w kombinezonach i maskach badał i pobierał krew. Od razu pobrano też wymaz na koronę. TEST BYŁ UJEMNY!
To tak podsumowując, żebyście nie bali się minąć nas na ulicy;)
Franek z zakaźnego trafił na gastrologię, został zdiagnozowany, przebadany i wyleczony:)

Co jest w tej historii ważnego?
Po pierwsze dziękuję szpitalowi dziecięcemu im.Karola Jonshera, bo ich przygotowanie jest na najwyższym poziomie. Mimo, że można powiedzieć udaliśmy się do gniazda, czuliśmy się bezpiecznie. Wszystko było jednorazowe, a środki ostrożności posunięte bardzo daleko, czyli tam gdzie powinny być.
Po drugie jestem jednak przerażona. Epidemia trwa i będziemy ją zwalczać jeszcze może i rok. Współczuję i medykom, którzy w stresie, codziennie, muszą pamiętać o wszystkich procedurach, jednocześnie chcąc zachować uśmiech dla małego pacjenta i cierpliwość dla rodzica.
Współczuję też rodzicom i dzieciom, bo pobyt w szpitalu jest teraz zupełnie inny niż ten, do jakiego przywykliśmy.
Nie ma wychodzenia z oddziałów, nie ma zamian rodziców, odwiedzin itp. Paczkę z dodatkowym prowiantem, czy ubraniami zostawia się w drzwiach szpitala, na stoliku, a wolontariusze roznoszą je po oddziałach. W większości przypadków mówi się: no trudno.
Ja jednak zastanawiam się czy fizycznie dałabym radę opiekować się chorą Jagodą na oddziale przez około dwa tygodnie, bez zamiany na choćby jedną noc…
Tego się boję. W takich momentach wiem, że mój organizm wcale do silnych nie należy…
A co jeśli przyjdzie jesień, zima, kolejny szczyt zachorowań nakładający się z grypą, RSV i innymi patogenami dziecięcymi? Jak wyizolować każdego do czasu otrzymania wyników testu?
Dlatego mimo znoszenia obostrzeń, powinniśmy zachować czujność i ostrożność, bo gwarantuję Wam, nie macie ochoty przez to wszystko przechodzić.

To jeszcze garść dobrych, Jagodowych wieści!
-Wróciły nasze ręce, które leczą:) Tak czekałyśmy za Ciociami, które ponaciągają, pogimnastykują jak nikt, zmobilizują małe mięśnie do większej roboty.
-Udało nam się być na przeglądzie serca. I…JEST WSZYSTKO DOBRZE!
Jagódka nie musi brać leków, łatka trzyma, parametry bez zmian. Teraz musimy upolować jeszcze bezpiecznego holtera, żeby był tu komplet badań.
– Jagodzianka lubi się z naszą Gazelą (pionizatorem) coraz bardziej:) Wydłużamy co tydzień o kolejne minuty jej stanie na nóżkach i zachwycona patrzę jak udaje jej się oderwać głowę od blatu stoliczka:)

Będzie mieć pamiątkę dla potomnych…
Franek…Synku, chylę przed Tobą czoła. Byłeś silniejszy ode mnie. Dzielność to jedno, ale Ty pokazałeś mi w tym wszystkim jeszcze taki ogrom pokory…
Blady, chudziutki i uśmiechnięty wszedłeś do domu i od razu spytałeś:mamo, w czym ci pomóc…
I ten moment pierwszego dnia, kiedy miałeś gorączkę i bóle. Wieczorem zawsze razem odmawiamy różaniec, chwyciliśmy go w dłonie i śpiewałeś kolejne „Zdrowaś Mario…” Nie pytając dlaczego, dlaczego ja, po co, bez żalu, smutku, złości…Po prostu pięknie śpiewałeś…
Dzień Mamy obchodzę dziś – 27 maja- bo moje Kurczaczki są znów w gniazdku mamy kwoki:)
