Jakoś w tym roku nie możemy ruszyć z wakacjami. Przynajmniej ja i Jagoda, no i tata. Kiedy była pogoda, dzieci jeszcze chodziły do szkoły, kończyły rok, potem wlókł się za nami szpital, okres rekonwalescenci, no a potem zepsuła się pogoda:/
I kiedy powiedziałam sobie: o nie! Pakuję się i jadę w świat, chcę czytać na tarasie, sprawdzić czy po rocznej przerwie wciąż umiem wiosłować i gubić się w lesie szukając wysuszonych jagódek i jeszcze szukać miejsc, gdzie powinny rosnąć kurki, choć, wiem, susza, to…dopadło mnie życie.
Jeszcze wczoraj spakowałam walizki dzieci, zrobiłam małosolne, upiekłam blachę placka, powekowałam zupki dla Jadzi, osobne dla taty i jeszcze dwa obiady dla nas, posprzątałam, a dziś Jagoda obudziła się z katarem.
I wiecie, nie pomyślałam sobie: „o nie, jaki pech nas spotkał”. Pomyślałam: „aha, typowe dla tego przypadku”.
Nawet dałam się nabrać przez chwilę i prawie bym wpadła w pułapkę bycia zawiedzionym. Bo znów nie wyszło. Bo cały świat nęci teraz mnie zdjęciami Malediwów, pluskających się w basenach dzieci, pięknych mam, które huśtają się gdzieś pod palmami lub trykają kieliszkami ze swymi mężami przy zachodzącym słońcu. Mając taki obraz świata, to chyba jedyne co powinnam czuć to właśnie zawiedzenie. Siebie i dzieci.
Tylko, że musiałabym być wtedy strasznie nieszczęśliwa. Musiałabym codziennie wstawać i myśleć jak to mi nic nie wychodzi i jak to wszyscy mają lepiej. I, że już na pewno wszystko mnie w życiu mija i minie…
Kusząca perspektywa, ale podziękowałam. Jedzenie się przecież nie zmarnuje, dzieci zaczęły dzień dużym kawałem drożdżowca z kruszonką i jagodami. Mąż nie będzie za nami tęsknił. A wiecie, dzieci to tak kocham, że czy tu czy tam, jest nam z sobą dobrze.
I chyba właśnie to jest szczęście. Znaleźć je w bliskich, w każdym dniu i nawet w planach, które nam nie wyjdą:)

To teraz z wielkim uśmiechem na twarzy, muszę pokazać co nam się UDAŁO:)
Jagodowy pokoik!
Jadzia śpi w pokoju na parterze, który był pierwszym, ukończonym miejscem naszego domu, do którego się wtedy wprowadziliśmy. Przez dekadę przeżył wszystko i zmieniał swoją rolę wiele razy. Jedyne co go nie spotkało to remont…
Ściany wołały o pomstę do nieba. Powiem tylko tyle, że na czekoladowej ścianie, wielokrotnie wystrzeliwała nam strzykawka z zawartością mleczną, którą próbowaliśmy potem szorować, a jak się okazywało bardziej rozmazywać.
Ale nasza rodzinna ekipa remontowa przemieniła go w dziewczynkowe cudeńko:)


Rodzeństwo naszej panny wróciło szczęśliwie z wyjazdów.
Franek przywiózł z lasu trzy kleszcze.
A Ola…
W zeszłą środę, w południe miałam odebrać ją ze stacji kolejowej. Wcześniej odebrałam telefon od Przybocznej Harcerki z informacją, iż z Olą podróżuje w kartonie kot i prosi się aby zwierzę było odebrane zaraz po wyjściu z pociągu, gdyż zuchenki mają jeszcze krąg na pożegnanie… Pojechałam przeto do sklepu po transporter bo nie wyobrażałam sobie, żeby wśród bagaży i czterech harcerek, które miałam odebrać, biegał jeszcze jakiś kot.
Gdybyście widzieli i słyszeli podchody, prośby i zapewnienia dzieci, żeby tylko „Oczko” mógł zostać…Został. Kociak, wychudzona znajda, o jednym oku błękitnym, a drugim brązowym, z pojezierza Drawskiego.


Udało nam się w czasie niepogody zakisić 15 kilogramów ogórków, według ścisłej receptury Pani Łucji, która gwarantuje pyszność i zdrowotność kiszonki na cały rok:)
A także kompoty z czereśni i jabłuszek.


