Ledwie wróciliśmy z Wrocławia, żeby wyprać co potrzeba, odebrać świadectwa, bo oto jedna latorośl ukończyła już nauczanie początkowe, a druga zakończyła przedszkole!!! i już gnaliśmy na kolejny turnus tym razem do Warszawy.

Instytut Terapii Funkcjonalnej „Dzielny Miś” to znany ośrodek. Panuje w nim niesamowicie ciepła atmosfera, pracują cudowni ludzie a lokalizacja? Za rogiem budynku mamy już widok na Barbakan i dosłownie 10 minut pieszo do płyty Starego Rynku.

Z racji wakacji do stolicy zabrałam całą moją trójeczkę:) Cieszyłam się, że nie będę musiała rozstawać się z dziećmi, a one popołudniami zobaczą co nieco Warszawę.

Co dzień wstawaliśmy, po śniadaniu spacerem szliśmy do „Dzielnego Misia”. Jagoda miała tam trzy-cztery godziny zajęć, po których wracaliśmy do wynajętej kawalerki, gotowanie obiadu, drzemka Jagódki i … zwiedzanie! Wieczorem jeszcze jakaś książka i zmęczeni wpadaliśmy w głęboki sen.

Wiecie co mnie uderzyło w czasie pobytu w Instytucie? To duży, wielopoziomowy ośrodek z mnóstwem sal, gotowych do przyjęcia wielu małych pacjentów. Idąc korytarzem gdzieniegdzie są uchylone drzwi, w innych miejscach przeszklenia. Z lewej i z prawej strony możesz przez sekundę zerknąć jak w środku ćwiczy dziecko. Każde z nich musi dawać 100% a myślę że i więcej każdego dnia. Każde z nich miało trudny start. W życiu spotkała je choroba, niepełnosprawność lub wypadek.

To dzieciństwo i codzienność tak różna od beztroskiej codzienności zdrowych dzieci.

Te dzieci musiały wziąć na swoje barki to co dał im los i nieść ten ciężar każdego dnia. Bo nie dość, że słabsze, z ogromnym bagażem doświadczeń to muszą podejmować codzienną, żmudną pracę pokonując swój ból i niemoc, wierząc w lepsze jutro. Ilu z nas ma plany treningowe, które szybko weryfikuje nasz brak czasu lub lenistwo. Możemy sobie odpuścić wiele razy bo mamy mnóstwo wymówek. Chore dzieci ćwiczą na tych i wielu innych salach dzień w dzień. Latem i zimą. Kiedy upały i kiedy mróz. Kiedy mają urodziny, festyny, uroczystości i kiedy szaro, buro i nic się nie chce. Przyjeżdżają wózkami, przynoszą je rodzice, jadą czasem kilkadziesiąt kilometrów. Codziennie są rozbierane, ubierane w kombinezony, wkładane w ortezy, usztywniane, pionizowane, rozciągane. Mają cierpliwości, pokory i siły więcej niż my wszyscy.

Kiedy myślisz, że jest Ci ciężko, że świat jest dziś dla Ciebie niesprawiedliwy, pomyśl o Maluchu, który dziś znów pracuje by móc żyć.

Warszawa była wyzwaniem dla każdego z nas.

Jagoda ciężko pracowała, odsypiała w czasie naszych spacerów i była przekochana. Moja mała Podróżniczka. Kiedy patrzę na zdjęcia, dociera do mnie, że jeszcze rok temu myślałam, że nie wyjadę już poza moją małą miejscowość. Cieszyłam się jak dziecko z dwóch dni na działce, a tymczasem moja Jagódka stoi pod warszawską syrenką.

Ola i Franek zasłużyli bardzo na wyjazd. Cały rok pięknie pracowali, nie narzekali i zawsze dostosowywali się do pojawiających się sytuacji. Wiecie co robili całe długie godziny, kiedy ja uczestniczyłam w zajęciach Jagody? Siedzieli. Sami. Na korytarzu. Czytali, opowiadali sobie, tworzyli zagadki. Nie zapukali do nas ani razu. I to dodawało mi sił do pokazywania im stolicy. Chciałam wynagrodzić ich grzeczność i cierpliwość:)

Dla mnie samej wyjazd był wyzwaniem. Miałam wrażenie, że cały czas jestem w gotowości. Na takim lekkim spięciu i czuwaniu, bo to jednak był dla mnie stres. Sama z dziećmi daleeeeko od domu. Całą dobę się na coś organizowałam:) Bo trzeba każdemu dać jeść, spakować plecaczki z kurtką, napojem, drożdżówką, książką, drugi z termosem z mlekiem, pieluchami, lekami, kombinezonem, do tego parasol, kocyk, drobne, dokumenty itp. Zaplanować szybkie zakupy, obiad dla dużych, ugotować zupkę dla Jadzi (nie chce skubana nic kupnego, dlatego nie rozstajemy się z blenderem i gotujemy). Zaplanować wycieczkę, trasę, bilety, postój, bezpieczny powrót, miejsca gdzie ewentualnie będę mogła Małą nakarmić, trasę powrotu, no i wiadomości, bo przecież chciałabym wiedzieć co zwiedzamy i opowiedzieć dzieciom, żeby zapamiętały:) Do tego przenosić nasz majdan z auta zaparkowanego na najbliższej kopercie do pokoju w kamienicy na drugim piętrze, no i każdorazowo chować wózek i wyciągać z bagażnika bo do pokoju nie dałoby rady bez windy.

Kiedy wróciliśmy po turnusie i poczułam ufff … dom… jedyne co mogłam zrobić to zasnąć.

Ale było warto. I przez te wszystkie dni, jedyne co czułam to WDZIĘCZNOŚĆ.

Że udało nam się pojechać. Że tyle nowego się dowiedziałam o terapii. Że mogłam pokazać moim dzieciom piękno tak ważnych, historycznych miejsc. Że jesteśmy i byliśmy tam zdrowi. Że każdy z nas dał radę!

Bo przecież….

W życiu piękne są tylko chwile!