Smultronstallet to szwedzkie określenie tłumaczone właśnie jako „tam gdzie rosną poziomki”. Mówi o miejscu, w którym czujemy się najlepiej, nikogo nie udajemy, oddychamy pełną piersią, wdychając szczęście. Czas tam zatrzymuje nasze myśli, wietrzy głowę, ściąga balast dnia codziennego. Widzisz to miejsce kiedy zamykasz oczy. Być może ma ono smak i zapach dzieciństwa? Może bezkres natury? A może to azyl, forteca, w miejskiej dżungli…

Mam takie miejsce. Każdy kamień przypomina mi tam inną historię. Leżąc tam na trawie wplatam palce w źdźbła trawy stając się jednym. Brama naszego sekretnego miejsca z jednej strony otwiera się na puszczę, która napełnia płuca zapachem mchu, igliwia, jagód i dzikich jeżyn, a z drugiej strony schodzi do jeziora, które o każdej porze dnia czy roku mieni się inną barwą.

Właśnie tam udało nam się pojechać niedawno na pierwszy, rodzinny wyjazd od trzech lat! Wyobrażacie sobie? Trzy lata rozłąk, tęsknoty, niepewności. Nagrodą był ten wyjazd. Wyczekiwany, wytęskniony. Całe dwa dni.

Bo wiecie, człowiek chyba nie byłby sobą, gdyby nie marzył. I teraz wiem, że warto pytać ludzi jakie mają marzenia. Okazuje się, że są one zawsze wyznacznikiem tego w jakim życiowym momencie się znajduję. Bo marzyć to nie zawsze znaczy pragnąć czegoś niemożliwego, wielkiego, dalekiego.

Moje marzenia na przestrzeni ostatnich lat? Dla niektórych z Was mogą być trudne do zrozumienia. Marzyłam o wstaniu z łóżka. Marzyłam o pójściu na spacer. Marzyłam być w domu i spać w swoim łóżku. Marzyłam o tańcu z moim mężem. Marzyłam o życiu dla moich dzieci.

Różne marzenia miałam i mam związane z Jagodą. Na początku pragnęłam żeby była. Nic więcej. Żeby mnie nie opuściła. Marzyłam żeby zaczęła trawić. Marzyłam żeby zaczęła oddychać. Marzyłam żeby zaczęła pić, żeby wróciła do domu…Po kolei. Nigdy wszystko na raz.

Marzyłam też, żeby kiedyś móc zapakować auto i pojechać gdzieś wszyscy razem. To były 33 godziny spełnionego marzenia:) A każde takie maleńkie marzenie, docenione, pozwala zamarzyć o kolejnym małym cudzie:)

Po zapakowaniu auta, byłam przerażona. Jedziemy na jedną noc a nie wsadziłabym tam już nawet jednej pieluchy. Wszystkie sprzęty zabezpieczające, apteczka wielkości walizeczki, wózek. Donosiłam i donosiłam, żeby mieć pewność, że jesteśmy gotowi na każdą ewentualność. Podekscytowanie u starszych dzieci dało nam się we znaki po 20 minutach podróży, kiedy najpierw jedno, potem drugie zszarzało i …odreagowało na poboczu. Ta, o którą baliśmy się najbardziej grzecznie spała.

Nasze miejsce czekało na nas nie zmienione i tak samo piękne. A my braliśmy z niego garściami. Długie spacery leśnymi ścieżynkami na miejsca grzybowe, wiosłowanie na łodzi, karty przed trzaskającym kominkiem, jajecznica z kurkami, msza w ukochanym kościółku…

Uśmiech nie schodził nam z twarzy. Jagoda była prze kochana. My czuliśmy się tak dobrze, więc ona nie mogła czuć się inaczej! Kiedy wróciliśmy do domu, miałam wrażenie, że nie było nas tydzień:)

Tak cieszę się, że przełamaliśmy nasze obawy, czy Jagodzianka jest już gotowa i odważyliśmy się jechać. Zaczęliśmy pomału oswajać myśl, że możemy opuścić dom i nic się nie wydarzy. Kto wie, może za jakiś czas…powoli snujemy kolejne plany.

A tymczasem- WARTO CIERPLIWIE MARZYĆ!!!