
Chyba najpiękniejszą chwilą narodzin jest moment kiedy rodzice przytulają po raz pierwszy swoje dzieciątko. Noworodek jest przecież przestraszony, mało co widzi, boi się. Dotyk i ciepło mamy uspokaja je. Morze pocałunków i pieszczot, poznawania maleństwa kawałek po kawałeczku. Jego zapach, miękkość skóry, paluszki, nosek…Wyobraźcie sobie, że ta chwila musi być przesunięta w czasie. Czekanie na nią to jak wieczność…Jagódka zaraz po przyjściu na świat została zabezpieczona folią spożywczą, żeby nie tracić ciepła i zamknięta w szklanym domku, jakim jest inkubator. Miała tam odpowiednio ciepło i wilgotno. Rurki i kabelki dostarczały tlen, krew, leki, jedzenie. Była mała i delikatna jak piórko. Najmniejsza dodatkowa bakteria, czy nagła zmiana mogła być dla niej już nie do udźwignięcia. Dlatego z początku miałam odwagę tylko na nią patrzeć i mówić. Była ledwo powleczona skórką, dokładnie widziałam każdą jej żyłkę, koniuszek serca, żeberka. Mój dotyk po prostu by ją bolał. Staliśmy tak wiele dni. Między nami i rozsadzającą nas miłością, a naszą córeczką była gruba pleksi. Nie dziwcie się, że kiedy pielęgniarka w końcu powiedziała: Proszę, śmiało otworzyć drzwiczki i dotknąć stopy lub dłoni.” Byłam przerażona. Tak bardzo chciałam i tak bardzo się bałam. Rękę zdezynfekowałam chyba trzy razy, odbezpieczyłam drzwiczki, wsunęłam dłoń i położyłam palec przy jej dłoni, która drgnęła. Poczułyśmy się. Mój opuszek i jej paluszki. Tyle i aż tyle. Potem w marzeniach widziałam jak ją przytulam. I nadszedł ten dzień. 50 dni po narodzinach. 50 dni!!! 50 dni by otrzymać tak wielką nagrodę. Najwspanialsza pani Jola przysunęła fotel do kangurowania, podniosła szklaną pokrywę domku, zabezpieczyła wszystkie kabelki i położyła mi Jagódkę na piersiach. Moje serce omal nie oszalało. Skóra do skóry. Mały, ciepły kłębuszek wtulał się we mnie. Każda komórka mojego matczynego ciała wołała „To ja! Twoja Mama!” Najsłodszy jeden kilogram na świecie. Nie płakałam tylko z jednego powodu. Wiedziałam, że Jagunia to wyczuje, a chciałam żeby czuła się pewnie i bezpiecznie. Wzruszenie zalewało mnie całą w środku. Zaczęłam się delikatnie bujać i nucić kołysanki. Po godzinie tulenia, przyszły bardzo słabe wyniki gazometrii i Mała musiała wrócić pod respirator. Drugi najważniejszy dla mnie moment, który sobie wyobrażałam zawsze zalewając się łzami to spotkanie z rodzeństwem. To przecież siostra i brat. Ich miłość i tęsknota były równie wielkie. Jak parolatkom tłumaczyć świat, w którym się znalazły? Doczekaliśmy się. W magiczną, Sylwestrową noc. Jagódka była już na bezpieczniejszym oddziale, na pierwszym łóżeczku od szyby. Chodziłam z tą myślą już od paru tygodni. Uda się , czy się nie uda. Reguły były jasne i zaakceptowane przez nas. Zero dzieci na piętrze. Ale nasza sytuacja równie wyjątkowa. Z dzieci, które urodziły się latem, w szpitalu była już tylko piątka, więc i sympatia i troska cioć większa. Wyprosiłam. Późnym wieczorem, pod osłoną nocy, możemy przyjechać. Tylko na minutę. Tylko spojrzeć przez szybę. Trzy godziny przed końcem roku, pani położna wzięła Śpiącą Królewnę i pokazała w szybie. Dzieci się rozpływały z zachwytu. Przyłożyły rączki do szyby, z drugiej strony Jagódka przyłożyła swoją. Znów, my po jednej stronie, ona po drugiej. Moja trójka bohaterów. Silniejsza od nas. Biorąca wszystkie wypadki jak leci, dostosowująca się bez najmniejszej skargi na wszystko co je spotyka. Jestem i zawsze będę z nich ogromnie dumna i wdzięczna. Chwilę później stoimy pod szpitalem, szukamy okna Jaguni, machamy, idziemy. Franek krzyczy na całe gardło „Jagódko, wracaj do nas do domu!!!”.
