Nie było dobrze. Jagoda nie rosła i nie wzmacniała się każdego dnia. Wręcz przeciwnie. Respirator chodził na najwyższych obrotach, a stuprocentowy tlen, nie wystarczał do wentylacji. W takich przypadkach oddycha się tlenkiem azotu. Głównym winowajcom był otwarty przewód tętniczy Bottala, który w brzuchu mamy jest niezbędny, a który zamyka się samoistnie z pierwszym oddechem noworodka. Nie u nas…Trzeba było zamknąć go chirurgicznie. Dodatkowo wenflon, który przecież ratował życie, bo wkłucie jest niezbędne do podawania leków i żywienia, spowodował zapadnięcie się żyły i martwicę paluszków prawej dłoni. W 18 dobie życia postanowiono wykonać dwa zabiegi. Najpierw amputację paluszków, ostał się tylko kciuk. I zamknięcie przewodu Bottala. Chyba nie muszę pisać o ryzyku przeprowadzenia operacji na sześćset gramowym dzieciątku, które ledwo żyje. Pamiętam rozmowę z naszą doktor prowadzącą: „Pani doktor, proszę powiedzieć cokolwiek, o co pytać chirurgów, czego się spodziewać?” „Proszę Pani, ja boję się tylko jednego. Ona tego nie przeżyje. Jest za słaba i nie wróci.” Poszłam do Jagódki. Usiadłam obok inkubatora i uchyliłam drzwiczki. Chciałam śpiewać kołysanki, ale głos więzł mi w gardle. Nie chciałam, żeby czuła, że się boję. Mówiłam szeptem, że będę czekać, żeby była dzielna i silna, że czeka na nią dom, a w nim brat i siostra, że kocham ją tak bardzo. Wtedy otworzyły się maleńkie, granatowe oczy i spojrzały na mnie tak spokojnie i rozumnie. Z każdą sekundą pękało mi serce. Wróciła. Wróciła pokazując, jaką ma chęć i wolę życia. Jeszcze jedną operację przechodziliśmy 16 października. Uspakajano nas, że Mała waży „już” 1 kilogram i powinno być ok. Wizja transportu inkubatora na szpitalną, operacji udrożnienia dwunastnicy, trwającej półtorej godziny (jakie zdolności musi mieć chirurg, że potrafi robić coś w tak małym brzuszku, gdzie flaczki są jak z plastelinki, tyle czasu!!!) kosztowała nas tyle samo stresu co za pierwszym razem. Ale i teraz Wojowniczka wróciła i mogliśmy zacząć wpuszczać sondą mamine mleko